Melbourne!

ai_weiwei_twitter.jpg

W australijskiej stolicy mody spędziliśmy trzy dni. Pierwszego, zaraz po przyjeździe poszliśmy na wystawę Andy’ego Warhola i Ai Weiwei. Pop-art jak pop-art jakoś specjalnie kręcący nie jest (oczywiście zależy dla kogo), ale prace Ai Weiwei’a w których mocno przebija jednak aktywizm są już znacznie ciekawsze i jednak bardziej zapadające w pamięć. No i miło jest wiedzieć, że jeśli sztuka może być formą wypowiedzi, to niektórzy artyści mają jeszcze coś co powiedzenia.

Zanim wybraliśmy się do Melbourne, wiele osób polecało nam odwiedzenie małej restauracyjki “Lentil as anything”, w której płaci się tyle, ile uważa się za słuszne lub na ile kogo stać. Pomysł fajny, a miejsce? Poczuciliśmy się jakbyśmy wylądowali na squacie, dopóki nie przeczytaliśmy, ile “zaleca się” wrzucić do skrzyneczki. No i kelnerka tłumacząca nam, że chociaż sama jest weganką, to jednak burgera zaleca w wersji niewegańskiej (czyli jak okazało się, po prostu bez bułki) trochę nas zdziwiła. Ostatecznie okazało się, że bułka “może zawierać śladowe ilości mleka”, więc nie jest na sto procent w stu procentach wegańska, także ok, szkoda tylko, że jakoś dziwnie to tłumaczyła. No i cóż, jeśli ktoś chce zjeść tannio, to nie jest to najlepsze miejsce w Melbourne - zdycydowanie bardziej polecamy o połowę tańsze jedzenie od Krysznowców, a jeśli chodzi o możliwość “doświadczenia bycia w takim miejscu”, no to cóż - może ktoś potrzebuje za to zapłacić. I OK. My odwiedziliśmy raz, żeby zobaczyć o czym wszyscy tak mówią i wystarczyło (chociaż japońskie naleśniki z kapustą były super!).

pingwin.jpg

Wieczorem wybraliśmy się, by zobaczyć dzikie pingwiny. Tak, pingwiny! A dokładnie: pinwinki małe, co oddaje ich rozmiar nie przekraczający 40 centymetrów, a zwykle wynoszący ok. 30. Podobno codziennie po zachodzie słońca przypływa tutaj spora ich część z kolonii na Wyspie Filipa, przychodzą nakarmić młode, które czekają na rodziców, ukryte pośród skał. Długo kazały na siebie czekać, ale zdecydowanie było warto! Są urocze. Niestety okazało się, że jest pewien minus ich popularności - wzrost stresu związanego z ogromną ilością ludzi. Zdaje się, że skoro i tak wolontariusze pilnują, żeby chociaż nie dotykać ich i nie błyskać fleszami, to dobrze by było ograniczyć też ilość osób, które mogą wejść na molo, by zobaczyć to wydarzenie. Trochę podle się poczuliśmy patrząc na dwójkę młodych, które czekały, aż rodzice przyjdą je nakarmić, gdy dowiedzieliśmy się, że będą musiały obejść się dziś bez kolacji, a prawdopodobną przyczyną jest, że rodzica bali się wyjść z wody, bo dzisiaj wyjątkowo dużo ludzi przyszło.

polart

Drugiego dnia znów trochę zwiedzania galerii i… teatr polski. Nie wiedzialiśmy, że akurat trafimy na festiwal kulury polskiej PolArt i co więcej, że wolontariuszka festiwalu słysząc jak komentujemy jego istnienie i program da nam jeden darmowy bilet do teatru i zniżkę na drugi. Nie wypadało nie pójść! Zobaczyliśmy wystąpienia dwóch teatrów - z Perth (Scena 98) i Sydney (Fantazja). Pierwszy amatorski, ale z pomysłem. A drugi - z profesjonalnymi aktorami i też z pomysłem. Było lekko i zabawnie. Wieczorem załapaliśmy się jeszcze na koncert Anny Marii Jopek. Nie spodziewaliśmy się, że w Melbourne będziemy mieć taki “dzień polski”, ale okazało się, że mieliśmy szczęście na niego trafić, bo jest tylko raz na 4 lata i to w różnych miastach. No i przyznamy, że po kilku miesiącach miło jest posłuchać w takiej ilości języka polskiego i zobaczyć tyle słowiańskich twarzy. Swojsko.

Trzeciego dnia wybraliśmy się na “darmową” wycieczkę z przewodnikiem. Reklamują ją jako darmową, ale na miejscu człowiek dowiaduje się, że jednak proszą o darowiznę i sugerują jej wartość przez porównanie z cenami (zwrotnymi) innych przewodników. Pomijając to, wycieczka bardzo udana, przewodnik 100% profesjonalizmu, także polecmy. Zobaczyliśmy chyba wszystkie najważniejsze i najbardziej charakterystyczne miejsca, posłuchaliśmy trochę historii i dowiedzieliśmy się, że pierwszy hipster nie dość, że był Australijczykiem, to jeszcze Robin Hoodem. Tak, tak. Przedstawiamy Wam Neda Kelly’ego.

NedKelly

Ned Kelly, jak podaje Wikipedia, był synem irlandzkiego złodzieja, który został zesłany do Australii. Rabował bogatych, a rozdawał biednym i jak twierdzą niektórzy, było to całkiem słuszne w czasach gorączki złota, gdy jedni szybko i bezboleśnie dorabiali się fortun (do tego stopnia, że w ramach zawodów zjadali burgery z pieniędzy), a inni żyli w biedzie. O jego popularności wśród ludzi świadczy fakt, że kiedy go już pojmano i skazano na śmierć, nikt w lokalnych służb nie chciał dokonać egzekucji, a nawet zebrano 32 tys. podpisów protestujących przeciwko wydanej na niego karze śmierci.

Na zakończenie niespodziewanie wylądowaliśmy w pubie/restauracji reklamowanej przez naszego przewodnika, a noszącej jakże piękną nazwę “Ferdydurke”, której sposób wypowiadania po angielsku łamie umysł. Menu ukazało nam, że nazwa nie jest przypadkowa, bo pierożki i “polskie hot-dogi” (również w wersji wegańskiej), to już za dużo jak na przypadek. Tak mili, w Australii można lansować się na Polaka.

Search
Support This Site

If my blog was helpful to you, then please consider visiting my Amazon Wishlist or donating via Paypal or Square Cash