Drugi tydzień

Obraz

Wylądowaliśmy w Perth.

Tak, do dość ważne, bo mieliśmy lecieć do Sydney. Właściwie to sami nie wiedzieliśmy, gdzie będzie nam lepiej. Z jednej strony - Sydney, bo dla przeciętnie zaznajomionego z Australią Polaka w Australii jest tylko Sydney, no może jeszcze Melbourne. Z drugiej strony - może Perth? Tam akurat już jest ktoś z dalszej rodziny. Ale co jest w tym Perth? Chyba nic, same kopalnie.

Bilet kupiliśmy do Sydney, ale z przesiadką w Perth, bo akurat tak było najtaniej. Linie lotnicze powiedziały nam, że możemy wysiąść w Perth, ale nasze bagaże i tak polecą prosto z Warszawy do Sydney. Uff, no to przynajmniej jedna decyzja podjęta. Do czasu, aż na lotnisku Chopina na naszych bagażach zobaczyliśmy karteczkę z napisem “Perth”. Jak to Perth? “Tak, tam muszą Państwo samodzielnie nadać bagaż do Sydney”. Mhm, to może jednak Perth? No i wyszło Perth.

Pierwszy tydzień spędziliśmy właściwie pod Perth i to na dość dalekich przedmieściach, bo coś koło 60 km od centrum. Po tygodniu zaczyna mi się jednak wydawać, że 60 km to jednak nie jest tak duża odległość - a to chyba pierwsza oznaka, że zaczynam dostosowywać się do australijskiej rozciągłości.

Suburbia były dla nas czymś nowym, bardziej jak z planu filmowego niż rzeczywistości. Szeregi jednakowych domkow i ta dziwna sielskość… Pieszo chodziliśmy tylko my. Ewentualnie ludzie z dziećmi, ktorzy szli na plac zabaw. Najzabawniejsze było to, że mieszkaliśmy w “domu z kartonu”. Gdy obudziliśmy się pierwszego dnia i usłyszeliśmy sąsiadow jakby byli w pokoju obok, roześmialiśmy się, że tutaj właściwie jest jak w bloku… Jednak okolica znacznie bardziej spacerowa. Tego samego dnia wybraliśmy się na spacer na mokradła. Z lekkim niepokojem i dużą uważnością spacerowaliśmy po pobliskim rezerwacie. Ponieważ już zmierzchało, a my nie mamy jeszcze wiedzy o australijskiej faunie, to postanowiliśmy trzymać się obrzeża buszu, ale i tak udało nam się zobaczyć kangury!

No a poźniej było poszukiwanie ofert pracy i wysyłanie CV, wysyłanie, wysyłanie, wysyłanie… Aż zgłosiliśmy się już wszędzie, gdzie się dało. I zaczęło się czekanie… czekanie… czekanie…

Gdzieś pomiędzy tym wszystkim udało nam się wybrać na kilka spacerow. I zawsze coś nowego. To ocean, to pelikany, a to stromatolity, papugi, a to wąż tygrysi! Tutaj wszystko jest inne, więc nowe. Jedną z najprzyjemniejszych rzeczy okazał się być zapach buszu, w ktorym rośnie jakiś jeden, bardzo aromatyczny krzew. Właściwie wszędzie w okolicach buszu czuć ten zapach. Wspaniały, ale nie umiem go do niczego porownać, może trochę do rozmarynu?

No i ptaki. Zdecydowanie jest tu mnostwo ptakow, nie wiem czy zdążę się nauczyć je rozpoznawać, gatunkow jest naprawdę sporo.

    Search
    Support This Site

    If my blog was helpful to you, then please consider visiting my Amazon Wishlist or donating via Paypal or Square Cash